autor: Gość » maja 5, 2005, 7:59 pm
„Texas Flood”
Rok 82 był dla Steviego Ray Vaughana i Double Trouble niezwykle owocny. Grupa zdobyła uznanie w bluesowym światku, koncertując w lokalnych klubach na terenie Stanów i Kanady( pamiętny występ na festiwalu w Montreaux, po którym Stevie wzbudził zainteresowanie samego Johna Hammodna, co skończyło się późniejszym kontraktem). Szersza publiczność zwróciła jednak swą uwagę na tę „nieźle rockującą kapelkę z Austin” dopiero w Marcu 83, wraz z ukazaniem się debiutanckiego krążka grupy, zatytułowanego „Texas Flood” Ku zaskoczeniu wszystkich prawie już 30 letni Stevie, swym debiutem pozwolił odrętwiałemu Bluesowi lat 80, na zaczerpnięcie drugiego oddechu. Ciężkie surowe brzmienie, głęboki naładowany energią wokal, a przede wszystkim świeży i pozbawiony kompleksów styl gry, TO czego ówczesna publiczność potrzebowała najbardziej. A żądania te „Texas Flood „ spełniał z nawiązką. Od pierwszego dźwięku na płycie uderza słuchacza dojrzałością muzyczną, przecież dopiero debiutującego artysty, obrazująca się w całkowicie ukształtowanej stylistyce grania, oraz szerokiej palecie zagrywek, które choć z jednej strony czerpie z wielkich osobistości Jazzu i Bluesa, z drugiej wyznaczają nowe standardy oraz kompletnie zmieniają spojrzenie na gitarowy warsztat Rythm’n Bluesa lat 80. Potwierdza to dobór piosenek na „Texas Flood”. I tak obok utworów autorstwa Steviego, jak otwierające album „Love Struck Baby” i „Pride and Joy” czy wspaniałe instrumentalne „Testify” oraz „Rude Mood”(nagroda Grammy za najlepszy bluesowy utwór) widzimy zmyślnie dobrane covery w odświeżających aranżacjach- tytułowy „Texas Flood” zapomnianych już Teksańskich bluesmanów L.C Davisa i J.W Scotta, „Mary Had a Little Lamb”, klasyk z repertuaru Buddego Guya, czy niesamowita wersja „Tin Pan Alley”,która od tej pory stała się nieodłączną wizytówką Steviego. Ciekawostką jest, iż materiał na płycie, wykonywany w trasie przez doświadczoną kapele nie zliczenie wiele razy, został nagrany w zaledwie 3 dni, i to od razu, bez żadnych poprawek, co wprawiło dźwiękowców ze studia w całkowite osłupienie i do dziś dzień fascynuje miłośników talentu Steviego. 38 miejsce albumu na listach sprzedaży, może nie robi wrażenia na postronnych, lecz dla artysty wywodzącego się z bluesowego kręgu i do końca kariery z tą stylistyką związanego, jest to od czasów Claptona ewenement wielkiego kalibru, powtórzony już tylko przez kolejne płyty Vaughana. Czyni to „Texas Flood” wartym swego miejsca na półce każdego miłośnika dobrej muzyki.
„Couldn’t Stand The Weather”
Po okraszonym wspaniałymi recenzjami debiucie, oraz wiążącą się z nim bardzo obszerną trasą koncertową(wydane po śmierci artysty Dvd z koncertów w El Macombo i Tokyo), na której Stevie przekonał co do swego geniuszu nawet najbardziej sceptycznie nastawionych przyszedł czas na kolejny album. Od razu zwraca uwagę, iż „Couldn’t Stand The Weather, bo tak ochrzczono nowy krążek, zawiera, aż 8 coverów przy zaledwie 4 utworach autorstwa Steviego. Podzieliło to nieco środowisko krytyków na tych, którzy zarzucali Vaughanowi brak pomysłów, podważając jego kompozytorki talent, oraz tych, którzy(za słowami samego artysty zresztą) twierdzą, iż liczba coverów to po prostu eksponowanie bezgranicznej miłości do klasyków gatunku, oraz podkreślenie swych teksańskich korzeni. Tak czy inaczej, pewnym jest, iż „Couldn’t Stand the Weather” to krążek doskonały, niewiele ustępujący poprzednikowi. Za otwarcie służą mu, podobnie jak na „Texas Flood” dwa kawałki spod Vaughanowskiej partytury – niezwykle charyzmatyczny dwuminutowy łamacz palców w stylu Lonniego Macka-„Scuttle Buttlin” oraz promujący album, tytułowy „Couldn’t Stand the Weather”, który wyraźnie pokazuje jak Vaughan widzi nowoczesnego bluesa. Idąc dalej, po wykonanym wspólnie ze swoim bratem Jimmim „The Things That I used to Do” przypada kolej na niewątpliwe najważniejsze nagranie płyty i być może całej kariery Vaughana – hendrixowskie „Voodoo Chile”. Trzeba obiektywnie przyznać, że do dziś jest to najlepsza aranżacja muzyki mistrza, dla niektórych przerastająca nawet legendarny oryginał. Jej brawurowe wykonania podczas koncertów, będące punktem kulminacyjnym każdego występu, dały wielu zupełnie uzasadnione preteksty do porównań Vaughana z samym Hendrixem. Spośród pozostałych numerów na płycie, na szczególną uwagę zasługuje jeszcze jazzujący Stang’s Swang autorstwa Steviego, pokazujący ,jak daleko sięgają inspiracje i fascynacje muzyczne gitarzysty. Podsumowując, „Couldn’t Stand The Weather” niesie sobą wszystko co drugi Lpek powinien mieć- utwierdza w przekonaniu, iż udany debiut to nie był jednorazowy wybryk, znajduje nowe rozwiązania, wytycza ścieżki rozwoju, oraz podkreśla status Vaughana jako najwybitniejszego gitarzysty nowoczesnego bluesa. Warto dodać, iż album z ponad milionową liczbą sprzedanych kopii, uplasował się na 33 miejscu listy bestsellerów 84, czym przebił swego poprzednika.
„Soul to Soul”
Spośród skromnej niestety dyskografii Stevie Ray Vaughana, „Soul to Soul” to bez wątpienia album, wywołujący najwięcej dyskusji oraz sprzecznych odczuć. Jedni uważają go za zdecydowanie najsłabszy krążek z dorobku artysty, inni zaś cenią go sobie najbardziej. Przede wszystkich powiedzieć trzeba, iż „Soul to Soul” znacząco różni się od swoich poprzedników- brzmieniowo, stylistyką oraz doborem repertuaru. Dołączając w szeregi Double Drouble duetu muzyków- keyboardzistę Reesea Wynansa oraz saksofonistę Joe’a Sublleta, grupa miała na celu wzbogacenie ogranych już bluesowych schematów w elementy Soulu i RN’B, co niewątpliwie przyniosło zamierzony efekt. Stevie pokazał wszem i wobec jak świetnie czuje się w przebieraniu pomiędzy najróżniejszymi stylami czarnej muzyki, czyniąc z płyty wyśmienitą ucztę dla smakoszy wyżej wspomnianych gatunków, zrażając z drugiej strony ortodoksyjnych fanatyków bluesa. Na osobne zdanie zasługuje świetne brzmienie krążka. Nie chodzi bynajmniej o techniczną jakość nagrania nadanej mu przez studyjnych dźwiękowców, lecz o ton i barwę poszczególnych instrumentów. Wynans wykonał na „Soul to Soul” naprawdę świetną robotę, rezygnując może z widowiskowych solówek kosztem obdarzenia każdego utworu na płycie niepowtarzalnym klimatem, płynącym delikatnie spod jego klawiszy. Nie można także nie zwrócić uwagi na nietuzinkowe przestery gitary Stieviego Po ukazaniu się krążka, znowu dało się odczuć lekkie niezadowolenie bluesowej publiczności, wywołanej zbyt dużą ilościom coverów , co być może miało wpływ na dalsze losy kariery gitarzysty. Dodając bowiem do tego, ciągnącą się walkę Steviego z alkoholem i narkotykami oraz problemy osobiste (rozwód ze swą żoną Lenny) rysują się przyczyny, dla których artysta zdecydował się na 4 letnie rozstanie z muzyką. Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, można dojść do wniosku, iż doświadczenia związane z takim a nie innym obrazem „Soul to Soul” miały wpływ na wygląd kolejnej płyty wydanej w 1989 roku…
„In Step”
Maj 1985, dotknąwszy dna Stevie, postanawia udać się na odwyk. W ciągu 4 lat kończy terapie i odnajduje od dawna upragniony dom, żeniąc się z…. , co przywraca mu chęć do tworzenia muzyki, zapewniając duchowe oparcie. Wreszcie, nowo narodzony Vaughan postanawia wrócić na scenę, a czyni to konkretnie w czerwcu 1989, wydając czwarty studyjny album ”In Step”. Od razu trzeba powiedzieć, iż trudno sobie wyobrazić lepszy powrót. Założeniem nowej płyty było wyjście naprzeciw wszystkim tym, którzy podważali kompozytorki talent Vaughana, czemu artysta sprostał w niesamowitym stylu. Pod okiem Doyla Bramhalla, przyjaciela z dawnych lat, Stevie znalazł wreszcie sposób na pisanie utworów, które stały się ikonami bluesa swej epoki. Oczywiście krążek zawiera kilka coverów, ale stanowią one bardziej dopełnienie i urozmaicenie albumu, ustępując miejsca dziełom spod ręki Vaughana. Osobisty wydźwięk „Tightrope” czy „Wall of Denial” pozwalają wreszcie widowni na spojrzenie sięgające dalej, poza muzyczne umiejętności artysty, pokazując Steviego ray Vaughana , jako człowieka, któremu towarzyszą emocje i uczucia, właściwe każdemu z nas. Na płycie nie braknie miejsca na mniej poważne kawałki jak choćby rock and rollowy dynamit „The House is Rockin’” czy pozbawiony treści efektowny instrumental „Travis Walk”. Mimo świeżości i muzycznego progresu nagranego materiału, mamy na „In Step” momenty, przywodzące na myśl jego poprzedników. Szczególnie nawiązująca do wcześniejszej twórczości artysty, jest wieńcząca album, jazzowa ballada ”Rivera Paradise”, która choć czerpie pełną gębą ze znajdującego się na „Texas Flood” „Lenny”, obdarzona jest unikalnym właściwym sobie klimatem, bezskutecznie powtarzanym przez naśladowców Steviego.
Podsumowując, „In Step” to swego rodzaju triumf artysty, który jednoznacznie określa swoją muzyczną osobowość, ucinając wszelkiego rodzaju głosy krytyki. Ten ostatni Lpek tragicznie zmarłego Stevie Ray Vaughana definiuje pojęcie „Modern Blues” będąc pięknym zwieńczeniem twórczości jednego z największych talentów muzycznych XX wieku.