Jurek Muszynski pisze:Drugi raz podobne wrazenie wywarl na mnie "Villanova Junction" Jimmiego z Woodstock. Ale to bylo wrazenie destrukcyjne. Doszedlem do wniosku, ze bez nadprzyrodzonej pomocy (której mimo spania z gitara nic a nic nie czulem) nie ma sie co porywac z motyka na slonce. Kim trzeba byc zeby cos takiego zaimprowizowac? Niedlugo potem sprzedalem gitary... Ale to juz zupelnie inna historia.
no tak, coś w tym jest :) gadaliśmy zresztą już o tym kawałku...
dla mnie pierwszym kopem w przód był usłyszany w audycji Marii Jurkowskiej lighnin' hopkins. wcześniej słuchałem już dylana, nawet trochę bluesa, ale to był wstrząs. po pierwsze - że ja chyba też mogę tak zagrać ;)
drugi moment to hendrix na video. wcześniej słuchałem gościa i lubiłem, ale pojechałem na jakąś imprezę w hali ludowej we wrocławiu, i tam w którejś z sal wyświetlano filmy w telewizorze (pewnie też ruskim bo w kolorze)... kiedy zobaczyłem, jak gra językiem solo w hey joe, dokładnie takie jak w studio, albo może lepsze, wymiękłem... jednak najbardziej mnie uderzyła (i mam to do teraz) niesamowita synchronizacja ruchów jimiego z gitarą i granymi dźwiękami... wszystkie te dźwięki, które grał, szły najpierw przez całe jego ciało. kiedy podciągał strunę, nawet jego pięty brały w tym udział..
no i trzeci wstrząs. to koncert methenego w zabrzu. po tych wszystkich mayallach, budgie czy ufo - to był inny poziom odbioru.. to chyba był zresztą ostatni moment, zanim metheny załapał swoją manierę i zaczął kręcić seryjnie takie same płyty, jedna po drugiej...