Film jest stekiem bzdur złożonym ze sprawnie i ciekawie obrobionych kalek spaghetti westernów z lat 70-tych i to raczej tych drugorzędnych. Do tego dochodzi niezła, stylizowana muzyka oraz trzy świetne role:niemieckiego łowcy nagród, właściciela plantacji i wrednego, starego czarnucha z tejże plantacji. I na tym zalety raczej się kończą. Film wykorzystuje wszystkie te same środki artystyczne co pewne poprzednie irytujące mnie dzieła tego reżysera. Mam tu na myśli obie części filmu "Kill Bill", których po prostu nie trawię. O bredniach typu "Bastards of War" czy jakoś tak nie chce mi sie nawet pisać.
Osobiście nigdy nie pozwoliłem by zgraja medialnych klakierów przekonała mnie że Tarantino robi dobre filmy. Do kina poszedłem z żoną, która uwielbia Leonardo di Caprio
Ja sam również uważam go za bardzo dobrego aktora, który już dawno wyłamał się z przyklejonej ze schematu ślicznego filmowego chłoptysia.
Jakiego opowiadania historii XIX w. USA ty się w tym dopatrujesz? Film jest kompletnie ahistorycznym wymysłem, który całkowicie mija się z prawdą historyczną poczynając od rzeczywistego traktowania czarnych niewolników na Południu, a kończąc na używanej przez bohaterów broni.
W istocie rzeczy w latach 50-tych czy 60-tych XIX w. nikt rozsądny na Południu nie katował bezmyślnie czy też dla zabawy swoich niewolników. Zdecydowana większość była traktowana przez właścicieli przyzwoicie. Przemawiało za tym to, że wówczas byli już "towarem" rzadkim i drogim. Na Południu w ogóle niewielu ludzi w tym czasie mogło sobie pozwolić na niewolników. Większość posiadaczy miała ich od 1 do 5, którzy często byli na statusie domowników. Plantacje z setkami czy tysiącami niewolników to rzadkość. Od początku XIX w.brytyjska marynarka wojenna znacznie utrudniała na Atlantyku import niewolników z Afryki do USA, zaś w latach 30 -tych lub 40-tych amerykański Kongres całkowicie zakazał ich przywozu. Rynek ograniczał się zatem do "rodzimego miotu". Nikt rozsądny nie psuje drogich i niezbędnych narzędzi pracy i tak zachowywała się większość ludzi na Południu.
W filmie bohaterowie szatkują przeciwników z wielostrzałowych karabinków Henry`ego, które pojawiły się dopiero pod koniec wojny secesyjnej (akcja dzieje się przed), łuski wyrzucane z bębenków wystrzelanych rewolwerów to też bzdura. Tzw. amunicja zespolona (łuska i pocisk razem)pojawiła się ładnych parę lat później. Do tego czasu używano rewolwerów typu kapiszonowego, które nie pozwalały na takie widowiskowe strzelaniny. Najbardziej wkurwiające w tych filmach jest jednak epatowanie absurdalną i nieuzasadnioną przemocą. Oprócz wykańczania tzw. złych, główny bohater bezmyślnie rozwala inne przypadkowe osoby np. siostrę właściciela plantacji i wrednego, starego czarnucha, którego przewinienia uprawniały co najwyżej do porządnego obicia mu gęby.
Najgorsze jednak jest to, że "Django" podobnie jak inne filmy tego reżysera traktuje przemoc w sposób iście rozrywkowy. Stanowi do niewątpliwą pożywkę dla debili, organizujących w USA cykliczne masakry z użyciem broni palnej, a zgromadzonym w kinie zidiociałym lemingom pozwala na upust nagromadzonej w nich chęci oglądania przemocy pod pozorem uczestnictwa w wydarzeniu artystycznym. Powiedzcie mi jaki walor artystyczny ma przedstawianie ofiar postrzałów z broni palnej, których łby groteskowo eksplodują niczym dojrzałe arbuzy, albo w leżącym na linii strzału facecie, tryskającym obicie krwią, który po otrzymaniu kolejnych kulek ani myśli umierać, tylko drze się coraz głośniej. i tryska krwią jeszcze bardziej Czy to jest [...] śmieszne? Wg mnie wcale, a w kinie ludzie przy tym rechotali. Ale wygląda na to, że ja chyba jakiś niedzisiejszy jestem. Pozbawiony jestem dystansu, poczucia humoru i ogólnie "niefajny". Całość oczywiście przy tym mocno politycznie poprawna. Układ ról w formule "dobrzy i źli" jest następujący: dobrzy czarni i tylko jeden zły (wredny stary czarnuch z plantacji właściciela granego przez Di Caprio) oraz źli biali o tylko jeden pozytywny biały bohater - niemiecki (!) łowca nagród.
Pomimo pewnych ciekawych pomysłów realizacyjnych, związanych z sięganiem do tzw. kinowego śmietnika, dzieła Quentina Tarantino, nie mają moim żadnych głębszych walorów tak artystycznych, jak i moralnych czy poznawczych. Stanowią raczej rozrywkę niskich lotów i naprawdę nie rozumiem tego medialnej wrzawy, która towarzyszy premierze każdego "dzieła" tego śmieciarza. Myślę, że on sam ma potem dobry ubaw przy czytaniu recenzji, gdzie rozmaici krytycy wychodząc z pozycji intelektualnych próbują doszukiwać się w tym śmietniku głębszych przekazów i wartości.