Podobno Michael Hill, wtedy jeszcze z grupą Blues Mob, nieźle wypadł parę lat temu na Rawie i w Ostrowie Wielkopolskim. Po wielokrotnym wysłuchaniu tego krążka łatwo mi w to uwierzyć. Nie wiem, jak grał wcześniej. Tutaj robi muzykę fajną i ciekawą, ale jednak zdecydowanie bardziej „ciekawą” niż „fajną”. Prostego boogie i shuffli można sobie poszukać gdzie indziej. Hill prezentuje bluesrocka dość specyficznego, bo czarnego, bardzo zaangażowanego tekstowo i z nutką intelektualną. Nie ma mowy o muzyce swobodnej, tworzonej na poczekaniu, nie zawsze jest też melodyjnie. Partie dwu gitar są częściej aranżowane niż improwizowane, dużo tu grania riffowego, a krótkie zwarte sola są starannie wpisane w konstrukcję utworów. Dużo brzmień ostrych i chłodnych (gitar nie zmiękczono ani nie ocieplono żadnymi klawiszami), ale jednocześnie bardzo studyjnych, bez surowości i brudu. Sekcja rytmiczna (czyli bębny i gitara rytmiczna, bo basu nie ma!) częściej potrząsa niż kołysze słuchaczem, a nawet jak kołysze, to nie do końca tanecznie. Ogółem, pomimo niezbyt długich utworów, przychodzą mi do głowy określenia „bluesrock progresywny” czy „bluesrockowa awangarda”. Oprócz rocka i bluesa pojawia się też funk i reggae. A spokojniejsze numery mają więcej wspólnego z folkową balladą niż wolnym dwunastotaktowcem.
Gościnnie szarpią struny Vernon Reid i Hubert Sumlin, jest też David Barnes (nie wiem, kto zacz) na harmonijce, każdy z trójki w jednym utworze. Motywy stojące za udziałem Sumlina nie są dla mnie jasne (jego gra wyłamuje się z płyty) – być może chodzi o nawiązanie do Howlin’ Wolfa. Za to obecność Reida jest znamienna – bardzo pasuje do stylistyki albumu i już wcześniej Hill był do niego porównywany, choć oczywiście jest bardziej od Reida bluesowy. W każdym razie obaj mieszkali w Nowym Jorku, co nie pozostało bez wpływu. W tekstach Hilla nie ma zbyt wiele amerykańskiego kolorytu lokalnego małych miejscowości, drogi i przestrzeni, czyli tego, co w bluesie tak popularne. Brak też miłosnych rozterek. Dużo za to wojującego pacyfizmu (podobnego, jak u Tino Gonzalesa), trochę społecznego kaznodziejstwa i szczypta erotyki podanej z humorem. Na szczęście wystarcza mu charyzmy wokalnej, żeby unieść te tematy – głos Hilla to mocna karta: silny baryton o barwie i artykulacji mogącej się kojarzyć z Hendrixem. Jak wielu śpiewakom o niskich głosach, zdarza mu się przechodzić w falset, żeby wycisnąć nuty, które tenor podałby bez problemu (w reggae-owym „Fear Itself” staje się to zgrabnym elementem utworu).
Dodajmy, że płyta ładnie wydana (wkładka z tekstami), dobrze nagrana, oferowana jako hybryda SACD / CD. Nawet w zwykłych, starszych odtwarzaczach (mój ma kilkanaście lat) gra bez problemu.
Podsumowanie: jeśli szukacie przejawów ciągłego rozwoju czarnej muzyki, lub po prostu chcecie odmiany od bluesrockowej estetyki post-SRV, bluesa na surowo czy bluesa na rozrywkowo, to znajdziecie to tutaj. Nie wszystkie kompozycje i teksty się moim zdaniem udały (niektóre treści nie dla każdego), ale brzmienie i klimat całości są na tyle charakterystyczne, że jak już się człowiek wciągnie, to może mieć problem z odnalezieniem się potem w muzyce innego wykonawcy. Jest to jakaś rekomendacja, prawda?
P.S. Wybrane utwory pojawiły się w zagadkach:
http://www.blues.com.pl/viewtopic.php?t ... start=1260 (od połowy strony)