Poprzednie studyjne wydawnictwo Uriah Heep – „Wake The Sleeper” sprawiło mi sporą przyjemność. Gdyby nie to, pewnie nie dałbym szansy rocznicowej „Celebration – forty years of rock”. No, bo co my tu mamy? Dwa nowe utwory i garść odgrzanych przebojów sprzed lat, w większości stworzonych przez ludzi, z których w grupie ostał się teraz już tylko Mick Box. Sporo kompozycji Kena Hensleya. Czyli: sami nie wymyślili, a chcą na tym zarobić. I to nie pierwszy raz, bo kilka lat wcześniej ukazało się coś pod tytułem: „Remasters – Official Anthology”. Różne już cuda widziałem i nie zaskakuje mnie, jak się dopieszcza w studiu nagrania koncertowe tak długo, aż z oryginału tylko oklaski zostają a i to wzmocnione. Ale Heepy mnie zaskoczyły, bo na tamtej „oficjalnej antologii” zrobili rzecz odwrotną – wzięli kilka swoich nowszych płyt koncertowych, usunęli oklaski i przemiksowali tak, żeby przypominało wersje studyjne. Szatański pomysł, prawda? No i już rozumiecie, czemu byłem sceptyczny wobec tego „Celebration” – a nuż to kolejny potworek w tym stylu. Ale, jak dowiedziałem się, że wyprodukował to Mike Paxman, odpowiedzialny za „Wake The Sleeper” i jak posłuchałem fragmentów, to kupiłem.
Przy pierwszym przesłuchaniu jeszcze mieszane uczucia. Bernie Shaw – wokalista Heepów od dwudziestu paru lat – nie młodnieje. Nigdy nie miał tak wysokiego głosu jak David Byron, a z wiekiem wiadomo – ubywa. I w kilku miejscach górek nie wyciąga uczciwie, upraszcza sobie melodię („Look At Yourself”) ratuje się falsetem lub chórkiem. Zresztą chórek też ma problemy, bo jest złożony z muzyków grupy (nawiasem pisząc Heepy miały spory problem ze znalezieniem na miejsce Lee Kerslake’a perkusisty, który sensownie śpiewa). Bernie Shaw tak się ma do Davida Byrona, jak David Coverdale do Iana Gillana. Czyli zamiast wokalisty o imponujących górnych rejestrach, dostajemy głos niższy, głębszy, cieplejszy i bardziej chropowaty. Ja Berniego Shawa lubię i z kolejnymi przesłuchaniami, pomimo niedoskonałości, słucham jego śpiewu z coraz większą radością. A już w bardziej wyluzowanych numerach („Stealing”, „Free Me”, „Wizard”) to zastanawiam się, czy nie wolę go od oryginału. Tyle o wokalach.
Granie. Granie jest głośne, mocne, szybkie i precyzyjne. Jak na „Wake The Sleeper” – gitarowo-organowa ściana dźwięku i ostro zasuwającą sekcja. Sekcja dużo nowocześniejsza od oryginalnej i od tandemu Kerslake-Bolder. Nastepca Lee „Big Muzzy” Kerslake’a to Russell „Zwierzak” Gilbrook. Chłopak daje czadu i, w niektórych miejscach, upust swoim metalowym skłonnościom. Kilka utworów zostało zauważalnie przyspieszonych. Basiście - Trevorowi Bolderowi jakby się udzieliła energia kolegi i też więcej z siebie wykrzesuje niż zwykle. Cudownie się pałęta ten jego bas po całej płycie. Grający na organach Phil Lanzon nie ma wrażliowści Kena Hensleya (to słychać zwłaszcza w delikatniejszych momentach), ale pasuje do nowego pomysłu na te stare utwory. Jest go tu sporo, solidnie robi swoje, a ja z zasady nie narzekam na hammonda, tylko cieszę się, że w ogóle jest. Mick Box pozostaje sobą, czyli gitarzystą mało wyszukanym, ale chyba jednak rozpoznawalnym, a na pewno przywiązanym do starych patentów (kaczka).
Co jeszcze? Jest „July Morning” – trochę pogonione, ale wciąż wzrusza, a jednocześnie bawi za sprawą nowocześniejszej sekcji. Są też „Easy Livin’”, „Gypsy”, „Free’n’easy” – głośniejsze niż kiedykolwiek. Dwa nowe utwory to piosenki o melodiach AOR-owych, tyle że wykonane bardziej tradycyjnie (hammond zamiast plastikowych syntezatorów). Bardzo cieszy mnie w tym zestawie odnowiony „Between Two Worlds” z „Sonic Origami” (mój ulubiony numer z tamtej płyty), też odpowiednio przyspieszony i wzmocniony. Ogólnie – płyta syci uszy dużym dźwiękiem i pokazuje ile potencjału miała tamta muzyka i że wciąż jest aktualna, zwłaszcza w tym mega energetycznym, choć wtórnym, wykonaniu niemal zupełnie innego zespołu o tej samej nazwie. To po prostu świetne kawałki, ciekawie jest ich posłuchać w wersji XXI-wiecznej. Jakby nie patrzeć - czterdzieści lat minęło. Świętuję z chłopakami, bo ich zwyczajnie lubię.