Właśnie wróciłem znad Zatoki Meksykańskiej. Klimat paskudny – parno jak w saunie. Im dalej od morza, tym więcej komarów i moskitów. Nad morzem lepiej, ale pływa się ciężko, bo wiatr i duże fale. W okolicznych jeziorach woda spokojniejsza, za to trzeba co jakiś czas liczyć kończyny, bo miejscowe aligatory bywają aż nadto towarzyskie. Jedyny atut całego tego cholernego regionu to muzyka. Tak, dla muzyki warto się tam wybrać. Ale na krótko, bo upał nieznośny. A najlepiej to zostać w domu, w fotelu i wrzucić na cyfrowy ruszt ostatniego Erica Lindella – niech się smaży zamiast nas.
Na wciąż najnowszej płycie tego gitarzysty i wokalisty z Nowego Orleanu są dwa rodzaje utworów: krótkie i jeszcze krótsze. Te pierwsze trwają po trzy minuty z hakiem. Drugie – niewiele ponad dwie. Za to jest ich w sumie 15, co daje trzy kwadranse dźwięków. Jako, ze jest to już trzecie wydawnictwo Lindella (a przynajmniej trzecie dla Alligatora), czas na podsumowanie. Z grubsza rzecz biorąc, wszystkie jego płyty są takie same, a każda inna. Takie same, bo to ciągle muzyka typowa dla tego wielokulturowego miasta, czyli rhythm’n’blues z elementami soulu, funku, jazzu, bluesa i rytmów latynoamerykańskich w tym reggae. Zmieniają się proporcje i aranżacje. Na pierwszej płycie był chyba największy rozrzut stylistyczny i największe składy instrumentalne, momentami grał taki mały big band. Na drugiej zrobiło się oszczędniej (skład) i ciut bardziej bluesowo (stylistyka). Lindell trochę więcej grał tam na gitarze i sięgał też po harmonijkę. Na trzeciej, o której tu mowa, mamy powrót do klimatów debiutu.
Harmonijkę Eric oddał niejakiemu Seanowi Careyowi (może komuś mówi to więcej niż mi). Z kolei gitarzystą Lindell jest tu głównie rytmicznym, czasem strzeli obie dodatkowo solo. Lubi też efekt kaczki. Towarzyszy mu niekiedy drugi gitarzysta rytmiczny – Chris Mule. Większość muzyki ciągną dęciaki, klawisze i sekcja rytmiczna. Te klawisze to hammond, uzupełniany sporadycznie fortepianem. Dęciaki to nie taka najczęstsza współczesna kombinacja, czyli saksofon tenorowy plus trąbka (np. Memphis Horns), ale układ bardziej typowy dla funku: tenor z barytonem. Na tenorze odnalazł się Jimmy Carpenter (ten sam, którego wcześniej zgubił Jimmy Thackery), na barytonie zasuwa Derek Huston. Żeby nie było tym dwu panom nudno, czasem się zamieniają na instrumenty, co jednak na uszy się nie rzuca. Zmiany występują też w sekcji rytmicznej, bo mówiąc ściślej: sekcje są dwie. Jedna z nich (grająca przez prawie połowę płyty) to tandem Robert Mercurio – Stanton Moore, czyli filar funkowej grupy Galactic. O koncertowych popisach tej sekcji krążą w Nowym Orleanie legendy i tutaj dżentelmeni też nie zawodzą. Drugiej sekcji również niczego nie brakuje. Bębny czasem tak zawijają, że aż chciałoby się, żeby się trochę uspokoiły i zamiast zmuszać słuchacza do pląsów, pozwoliły mu skupić się na melodii. Rzadko jednak odpuszczają, bo tak to już jest w Nowym Orleanie – tańczysz aż Cię wyniosą.
Piosenki. Dwanaście z piętnastu to oryginały i to oryginały mocne (Lindell przyłożył się w zeszłym roku do kompozycji bardziej niż Castro). Może bez jakiegoś jednego wielkiego hitu, może słychać czasem ponowne użycie tej samej kompozytorskiej foremki, ale na pewno żadnego numeru bym nie usunął. Do tego trzy covery, w tym countrowy kawałek z repertuaru Willie Nelsona przerobiony na Nowy Orlean. Bardzo mi się ta przeróbka podoba i nie miałbym nic przeciwko temu, żeby Eric w przyszłości nagrał cały tego typu album, jeśli go wena pisarska opuści. Mógłby go nazwać np. „Willie goes to the French Quarter”.
Czy płyta ma wady? Może jedną: niektóre numery kończą się zanim się na dobre zaczną. Zamiast 15 razy po 3 minuty, wolałbym chyba 11 lub 12 razy po 4. Gubię się czasem w tych częstych zmianach, ale jak się już rzekło – to nie jest spokojny teren. Grania w każdym razie nie brakuje, pomimo wybranego formatu, a dla osób wciąż głodnych instrumentalnych popisów jest numer ostatni, bez wokalu. To taki funkowo-soulowo-jazzowy kawałek, który mógłby się pojawić w ścieżce dźwiękowej któregoś z filmów z cyklu Ocean's 11-12-13. Może się zresztą jeszcze pojawi w kolejnej instancji, jeśli Clooney i reszta szajki dadzą się skupić odpowiedni tłustymi czekami i takowa powstanie. A tymczasem słucham go z płyty, zadowolony, że dookoła nie chrzęści popcorn. I że nic mnie nie podjada, jak mogłoby w ojczyźnie Erica Lindella. Nie ma jak w domu.