autor: RafałS » stycznia 17, 2010, 8:06 pm
Zmyłkowa płyta. Moim zdanie ciężko przewidzieć, komu się spodoba, a komu nie. Minęło trochę czasu zanim sobie wyrobiłem zdanie. Nigdy nie byłem fanem Van Halen, w szczególności nigdy nie byłem fanem Van Hagar, jak to fani grupy czasem określają. Darzyłem jednak pewną sympatią Sammiego za jego entuzjazm do życia. No i za wiek. Gość ma już sześćdziesiątkę z hakiem, czyli jest tylko trochę młodszy od Gillana, Planta, czy Rodgersja za to zauważalnie starszy od Coverdale’a czy Hughesa. Hagar ma swoich fanów, dla których wydaje nową płytę co dwa lata, poza tym sprzedaje własną markę tequili i bawi się hucznie w swojej posiadłości Cabo Wabo. Tym imprezom poświęcił nawet osobny album, więc szczerości trudno mu odmówić, nawet, jeśli się nie gustuje w tego typu muzyce, jaką uprawia. Lubię ludzi o takim podejściu. Mniej więcej podobny, umiarkowanie ciepły stosunek mam do reszty ekipy Chickenfoot. Szanuję kunszt Satrianiego, lecz mój szacunek dotychczas nie sięgał kieszeni. Red Hot Chili Ppeppers – wybiórczo, ostatni album na tak, wcześniej różnie to bywało. A osoba Michaela Anthony jakoś nie pojawiała się ani w mych sennych marzeniach, ani koszmarach. Skąd więc u mnie ta płyta? Lubię hardorocka, szczególnie jeśli jest jednocześnie w miarę radosny i w miarę niegłupi (coraz trudniej dziś o to połączenie). A ten właśnie taki jest, choć nie do końca i tu jest właśnie sedno sprawy.
Czasem jak zagrają razem panowie z różnych muzycznych kultur, to tych różnic nie słychać i wynik jest nie tyle wypadkową, co czymś kompletnie innym niż to, co grają, na co dzień. A tu jest dokładnie wypadkowa, sklejka jak się patrzy. Sammy z Michaelem śpiewają chórki trochę jak w VH, choć słychać, ze latka lecą. Nawet melodyka niektórych refrenów bywa podobna. Chad Smith gra oczywiście bardziej rockowo niż w Red Hot, ale trochę funku na tej płycie się znajdzie (np. początek numeru 4.). Bas silnie techniczny i przywodzący momentami wiadome skojarzenia. Joe na gitarze – przewidywalnie, tzn. gra dokładnie tak, jak grają solowi wirtuozi, kiedy znajdą się w hardrockowej kapeli. Niby wpasował się w ten format, niby gra chwilami prostsze riffy, niby wie, o co tu biega, ale te jego prostsze riffy nie zawsze są nośne. No i natura ciągnie wilka do lasu: chwilami za dużo tu sterylności, zaginania i epatowania techniką, a za mało luzackiej zabawy jak na ten styl. No właśnie – styl. Jaki to ma styl? Muzycy przed premierą albumu wymieniali Led Zeppelin i Rush wśród porównań. Jakieś tam podobieństwa do Led Zeppelin są, ale rzadkie i dość powierzchowne: okazjonalny riff w stylu Page’a czy wschodnie elementy w partii gitary. Bluesrocka nie grają. Czyli na siłę to porównanie. To drugie niewiele lepsze: rzeczywiście sekcja rytmiczna ma w tej muzyce dużo do powiedzenia, ale raczej podobna do Rush jest rola, jaką ta sekcja pełni (większa niż zwykle w takiej muzyce) niż sposób gry.
A ogólny schemat jest jak następuje. Najpierw się nam serwuje zwrotki i refreny typowe dla hedonistycznego amerykańskiego hardrocka i infantylnego pop metalu. Z tym, że zagrane ciut ostrzej i bardziej technicznie. A potem, gdzieś około trzeciej czy czwartej minuty (standardowy utwór trwa około pięciu) panowie zaczynają poważniejsze granie z ciągotami do klasycznego brytyjskiego metalu, rocka progresywnego, bądź czegoś pośrodku. I jak się już to granie rozkręci, to albo wracają do refrenu albo kończą numer – jakby się bali, ze im target na drzewo ucieknie. Czasem serwują numer z bezkompromisową jazdą (przedostatni), a czasem o ton mroczniejszy (pierwszy). Ale generalnie trzymają się opisanego porządku. No i na power balladę trzeba było znaleźć miejsce koniecznie. Ta ballada (ukryta pod numerem dziewiątym) przebojowa specjalnie nie jest i wyróżnia się wyłącznie swoją balladowością, bo to sztampa aż miło. W kompozytorsko bez rewelacji, bo chyba nie za bardzo ma tu, kto pisać hity – kto inny to robił w macierzystych formacjach trzech spośród tych dżentelmenów. A Satriani, jak już się rzekło, większość wysiłku wkłada w odnajdowanie się w tej foremce, przy czym najmilej się go słucha wtedy, kiedy wychodzi poza nią. Czyli jest pełna analogia do Vinnie Moore’a w UFO czy Morse’a w Purplach. Po mojemu, wypada bardziej przekonująco niż Moore, ale mniej od Morse’a.
I taka to właśnie muzyka: bardzo profesjonalna, dość energetyczna, okraszająca przeciętne kompozycje zbiorowym entuzjazmem i – w pewnych granicach – niebanalnym, wirtuozerskim graniem. Bardzo ciężko mi ją jednoznacznie ocenić, czy nawet wyrazić swój stosunek do niej. Są chwile, kiedy czuję przyjemny dreszczyk, ale są i takie, kiedy nie wiem, czy śmieję się wraz z nimi czy też z nich. Jeśli ktoś oprócz sympatii dla klasycznego hardrocka lat 70-tych znajduje w sercu wyrozumiałość dla kiczowatej, plastikowej dekady, która nastąpiła potem, to może się dobrze bawić. Ja się bawiłem na tyle nieźle, że płyta wytrzymała około 15 przesłuchań i spędziła na mojej półce z nowościami trzy tygodnie, czyli o dobry tydzień powyżej średniej. Bo jednak jest trochę inna i jednak wolę ją od ostatniego Whitesnake’a (Good To Be Bad), UFO (Visitor) czy Schenkera (In The Midst Of Beauty).