Dawno nic nie było z książki, która na początku lipca będzie do nabycia. Przypominam jej tytuł "Eric Clapton - pielgrzym rocka", więc dla zachęty coś śmiesznego, z rozdziału o współpracy Clapcia z Dylanem.
Przyjemności.
Kiedy w 1975 w sklepach pojawił się album „Desire”, fani Claptona znaleźli jego nazwisko na liście muzyków wspomagających, firmującego płytę Boba Dylana. ...Między nami zawsze było coś w rodzaju specjalnej więzi – wspominał Eric – być może dlatego, że obaj jesteśmy raczej nieśmiali. W pomieszczeniu pełnym ludzi, albo w studiu podczas nagrywania, zawsze byliśmy najbardziej cisi i nie rzucający się w oczy... Sesje do albumu rozpoczęły się latem. ...Od 14 lipca w przesłuchaniach brało udział dobrych kilka tuzinów wszelkiego rodzaju muzyków, więc pokój sąsiadujący z kabinami nagraniowymi stał się tymczasowo swoistym green roomem. Niektórzy instrumentaliści popijali coś przy pokaźnej wielkości bufecie, a inni palili po kątach trawę. Były tam zarówno nieznane osoby, na przykład folkowiec z Village Erik Frandsen, jak też wielki gwiazdy, takie jak Eric Clapton. Pojawili się również członkowie zespołu Dave’a Masona oraz dziesięciu członków brytyjskiej formacji grającej R&B, o nazwie „Kokomo”, którzy właśnie zakończyli swój koncert w „Central Park”. Dochodziło do licznych falstartów, nieporozumień, a nawet nagłych wybuchów złości, więc przez cały wieczór udało się ostatecznie zakończyć prace nad jednym tylko utworem „Romance In Durango” – zanotował Howard Sounes opisując sesję, w której wziął też udział Clapton. Zanim powstał cały materiał na album, doszło jeszcze do co najmniej trzech takich sesji. Jedna miał miejsce 28 lipca. Dylan zadzwonił wtedy do Claptona, który odpoczywał w swoim domu na wyspie Paradise, przygotowując się do trasy koncertowej na Zachodnim Wybrzeżu, dokąd wysłano już jego wszystkie gitary i wzmacniacze. Mimo to, zgodził się, przyjść przyjacielowi z pomocą. I wtedy zaczęła się nieprawdopodobna wręcz komedia pomyłek. Najpierw z przesyłką z Londynu, gdzie Eric zamówił metalową gitarę „dobro”. Przesyłka dotarła, niestety uszkodzona i gitara źle brzmiała. Próba wypożyczenia w Nowym Jorku jakiejś innej spełzła na niczym, były tylko modele, na których Clapton nigdy wcześniej nie grał. Ostatecznie przybył do studia na nagrania Dylana z instrumentem, który pożyczył od folkowego muzyka Erika Frandsena, jednego z tych, którzy krążyli w okolicy Greenwich Village. Niestety ta sesja bardzo przypominała tę z 1965 roku, przypomnianą na początku rozdziału, gdy Dylan z zespołem Mayalla, miał coś nagrać w Londynie. No i prawie taki sam był jakże jej efekt. Clapton długo siedział w studiu obserwując nieudolne wysiłki producenta, który usiłował zmobilizować muzyków i samego Dylana - że w ogóle coś powstalo to cud – skomentował potem Eric. Wtedy też powstał pomysł napisania piosenki „What’s Happened To Zimmie?”. W końcu jednak Clapton nie wytrzymał i opuścił studio – Było tam wielu gitarzystów, nie mogłem godzinami czekać na to co się stanie... Mimo to, kilka solówek zagrał. Podobno najlepszą w piosence „Hurricane”, która odniosła potem spory sukces na listach singlowych. Niestey gitarę Claptona z niej usunięto, pozostala tylko na wspomnianym wcześniej „Romance In Durango”. Toteż gdy jesienią kompletowano zespół, który towarzyszyć miał Dylanowi na trasie koncertowej, nazwanej „Rolling Thunder Revue” Clapton nie był już tym zainteresowany. Miał zresztą swoje plany koncertowe, zaś Dylan w marcu 1976, w trakcie przygotowywania dalszych występów, tym razem po południowych stanach USA, niespodziewanie zjawił się w studiach „Shangri-La” w Malibu, które należały do muzyków „The Band”. ...Czuł się tam swobodnie i nie był poddany żadnej presji. Nie musiał iść do domu, a muzycy, jak Clapton czy Ron Wood, zawsze byli gotowi do jam-session. Nie mając ochoty na zachowanie nowych piosenek dla siebie, podarował Claptonowi i Woodowi po jednym utworze – zapisał Clinton Heylin. Ron Wood zaś wspominał w książce „Według The Rolling Stones” – Pomyślałem, że powinienem wrócić do „Shangri-La”, więc wsiadłem do samochodu i wtedy ze studia zadzwonił telefon „Powinieneś tu zaraz być, człowieku, Eric Clapton jest tu z „The Band”. Powiedziałem „Wiem o tym”. Nagranie nadzorował Rob Fraboni; nadal ulubiony inżynier Keitha. No więc oni: „I zgadnij, kto właśnie pojawił się i gra twój utwór?”. Zapytałem „Kto?”. A kiedy usłyszałem, że Bob Dylan, krzyknąłem: „Panie kierowco, gazu!”. I tak zdobyłem „Seven Days”. Bob powiedział do mnie: „Możesz mieć ten utwór” i w końcu zrobiłem go z Mickiem Fleetwoodem na perkusji. Ilekroć widzę Boba, pyta: „Hey Woody, gramy dzisiaj „Seven Days”?”, na co odpowiadam: „No, napisałeś go”, a on: „Tak, ale ty potrafisz go zagrać”. Bob jest cudowny... Eric pracował wówczas nad swoim kolejnym solowym albumem, który zatytułował potem „No Reason To Cry”. Piosenkę „Sign Language” Dylan nagrał razem z Claptonem i nie był to jedyny ślad tej sesji – Usiłowaliśmy razem coś napisać, ale pewnego dnia Bob poderwał jedną z dziewczyn z mojego zespołu... Dziewczyna była chętna do spędzenia kilku chwil ze sławnym artystą, więc Dylan niewiele się zastanawiając postanowił z tego skorzystać i pożyczył sobie pościel z łóżka zajmowanego przez Ronnie’go Wooda, który wspominał - Okno było otwarte, a jak wyjrzałem to dostrzegłem jego namiot hen daleko, na samym środku tego wielkiego pola. Bob wyniósł się tam z dziewczyną, ale ona była w gipsie – miała nogę i obie ręce w gipsie! To było naprawdę zabawne. Przypominało „Inwazję żywych trupów”...