Montreal (nie mylić z Montreux ) Jazz Festival z 1996 roku. Skład z płyty "All For You" - Russell Malone na gitarze, Paul Keller na kontrabasie.
Moje osobiste tło historyczne: zawsze uważałem dwie płyty nagrane w trio z Malonem ("All For You" i "Love Scenes") za najlepsze w dyskografii Diany. Na Steppin' Out jescze była moim zdaniem trochę zielona (słabo wykształcony indywidualny styl), "Only Trust Your Heart" było fajne ale miało jak dla mnie trochę za dużo ballad i za dużo chłodu. "When I Look Into Your Eyes" zwiastowała lekki zwrot w stronę szerszej publiki. Zaczęło sie akcentowanie "fizyczności" Diany na zdjęciach. Kolejna płyta (ta z aranżami Clausa Ogermanna) była już tak drętwa , że pozbylismy się jej wkrótce po zakupie i powiedzieliśmy z Asią (moją żoną): "dość". Ale do tych dwu krążków wracaliśmy z sympatią.
Koncert był z teoretycznie najciekawszego dla nas okresu. Wrażenia? Ciekawostka... i tylko tyle. Po pierwsze potwornie stremowana Diana. Sztywna jak kołek, zero kontaktu z widownią przez pierwsze utwory, zero ekspresji, sprawiała wrażenie, jakby ktoś ją wypchnął na scenę lufą karabinu. Podobie stremowany Keller. Tylko Malone grał na luzie - pewnie dlatego, że miał największy staż profesjonalny (u Jimmiego Smitha). Nie zdziwiłbym się, gdyby to byłą pierwsza wielka impreza wokalistki - to mogłoby wiele tłumaczyć. Diana była jeszcze ewidentnie przed dietami i operacjami plastycznymi - nijak nie przypominała pani z późniejszych wkładek do płyt. Strój - niczym pożyczony od starszej siostry. Grała ok, ale wiadomo, że nie o jej grę tu chodzi. Wokalnie też ok, ale absolutnie bez rewelacji: raczej bezbarwnie, moim zdaniem dużo słabiej niż na studyjnych płytach. Trochę jakby odwalała zapłaconą fuchę. Lepiej zrobiło się po przerwie (którą realizatorzy wycięli): wróciła spokojniejsza, umalowała się trochę, narzuciła na siebie marynarkę (niestety też od starszej siostry, przesadne watowania, ogólne wrażenie, jakby miała garb). Zaczęłą się więcej uśmiechać. Może wcześniej tak się krzywiła, bo było jej po prostu zimno? Ale i tak zdecydowanie najbardziej podobał nam się Russell Malone: świetny gitarzysta robiący swoje na luzie i z wyraźną przyjemnością. Miał w ramach koncertu sympatyczny solowy występ z bluesowym akcentem - to było to. Gdyby nie Russell, pewnie wyłączylibyśmy telewizor po kwadransie, bo poza nim, wiało nudą.
Oglądając kontemplowałem talent speców od marketingu. Jak to możliwe, że dostrzegli w tej ładnej ale nieśmiałej, trochę bułowatej dziewczynie materiał na dzisiejszą gwiazdę ? I że ostatecznie wystrugali gwiazdę z kogoś, kto tak naprawdę nie lubi grać na żywo dla dużych publiczności? Widać wszystko jest możliwe, teraz nic mnie już nie zdziwi.